Mamy
XXI wiek, więc w klasach obowiązkowo musi być komputer i rzutnik. W końcu do
dzisiejszej młodzieży bardziej trafiają kolorowe obrazki niż suchy tekst w
podręczniku, nieprawdaż? Poza tym, to zawsze jakieś uzupełnienie lekcji, nie
trzeba wszystkiego pisać na tablicy, można po prostu wyświetlić. I uczniom się
podoba, rzeczywiście, łatwiej jest notować, gdy treści są przekazywane ustnie,
ale i napisane. I na zdjęciach do szkolnej kroniki dobrze wygląda, można
zaprzeczyć twierdzeniu, jakoby polska szkoła tkwiła w średniowieczu.
Problemów
jest kilka, zacznijmy więc od samego początku. Komputer i rzutnik – mamy.
Konieczny jest też ekran do tego rzutnika. Zazwyczaj umieszczony nad tablicą,
tak, że rozwijając go, zasłaniamy w najlepszym wypadku połowę tablicy. Albo
albo. Nie można jednocześnie pisać i wyświetlać. Z drugiej strony, takie rozwiązanie
przydaje się na matematyce – u mnie w liceum, gdy zajmowaliśmy się funkcjami,
nauczycielka wyświetlała wprost na tablicy układy współrzędnych, do których
trzeba było tylko dorysować wykresy. Przydatne. Zwłaszcza, że projektanci sal
rzadko kiedy myślą o tym, że na matematyce przydałaby się tablica w kratkę. Standardem
są białe, czyste, więc takie będą we wszystkich klasach – to pewnie jeszcze
pozostałość po tradycyjnych tablicach. Chociaż i wśród tych na kredę były i
takie z kratkami…
Sprawa
druga – kolorowe obrazki. Niestety, ponieważ nauczyciele nie mają zazwyczaj
przygotowania psychologicznego i pedagogicznego, nie wiedzą, że w istocie,
kolorowe obrazki łatwiej trafiają do mózgu – nie tylko nastoletniego, ale w
ogóle ludzkiego. Do szkół idą absolwenci najróżniejszych kierunków, w których
programach nie przewidziano uczenia o tym, jak… uczyć. Tego dowiadują się bodaj
tylko studenci pedagogiki. A jakże łatwiej jest przekazywać wiedzę, gdy wie się,
jak to robić, gdy zna się sprawdzone sposoby, gdy rozumie się pracę ludzkiego
umysłu. Psychologia pracuje nad tym od dawna, a żeby znaleźć cokolwiek, coś na
start przed rozpoczęciem kursu, wystarczy poszukać w Internecie.
Trzecia
sprawa: przecież te nudne, zapisane gęsto podręczniki, od których nauczyciele
uciekają, zaprzęgając do pracy rzutnik, już nie istnieją! Zastąpiły je
przyjazne dla oka książki z fotografiami, kolorowymi schematami, wytłuszczeniami,
podkreśleniami, kursywami, mapami myśli,
podsumowaniami na koniec rozdziału, przykładami rozwiązań zadań… Zdarzają się
nawet ciekawe grafiki. Praca z takim podręcznikiem to, wydawałoby się, sama przyjemność.
Może
i tak – w czasie nudnej lekcji przeglądanie ich to często jedyny ratunek dla
ucznia. Jednak ogrom informacji zmieszczonych na jednej stronie jest, przy
bliższym zapoznaniu się z tematem, przytłaczający. Tu tekst, tu definicja w
ramce, tu podpis do obrazka, tu mapa myśli, tu pytanie, tu odpowiedź… co za
dużo, to niezdrowo. Uczeń ma wszystko podane na tacy – mówią nauczyciele.
Wyszczególnione najważniejsze informacje, potem jeszcze powtórzone w
podsumowaniu i zadaniach sprawdzających – marzenie. Ale czy aby na pewno?
Właśnie
nie. Takie podręczniki nijak nie stymulują do samodzielnego poszukiwania
informacji. Nie, zamieszczenie na końcu książek rozwijających dany temat czy postawienie
nieoczywistych pytań w zadaniach nie wystarczy. Uczeń i tak tych książek nie przeczyta,
a odpowiedzi na pytania znajdzie w Internecie. Nie nauczy się za to czytać ze
zrozumieniem i notować. Jeśli wszystkie ważne kwestie ma podane na tacy, to po
co rozumieć cały tekst? Jeśli w podręczniku są takie ładne grafiki, to po co
samemu robić notatki? Przeczyta kilka razy przed sprawdzianem i wystarczy. A że
sprawdzian to często gotowiec, to i pytania będą się odnosiły wprost do treści
z podręcznika. Nie ma po co samemu pracować. Stara zasada Zakuj – Zdaj –
Zapomnij jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Niestety,
żeby wyjść ze szkoły z jakąś wiedzą, żeby potem wykorzystać zdobyte informacje
na studiach, trzeba się zaangażować. Trzeba zapamiętać na dłużej. Mnemotechniki
istnieją od dawna – tylko nie w szkole. Uczeń w klasie nie usłyszy ani słowa na
temat tego, jak właściwie nauczyć się do sprawdzianu – co najwyżej tego, by przeczytać
podręcznik. Tyle to wiedział sam.
Problem
czwarty: kiedy nauczyciel wyświetla coś na rzutniku, to zazwyczaj siedzi przy
biurku, za komputerem. Nie widzi klasy zza monitora. Nie nawiązuje z uczniami
relacji. Nie staje się dla nich autorytetem. Nie widzi, czy rozumieją, o czym
mówi. Nie stymuluje do zadawania pytań. Nie kontroluje, czy uczniowie notują.
Czy przynajmniej słuchają. Lekcja prowadzona w ten sposób nic nie daje. Nie
mówiąc już o tym, że sprzęt jest zawodny. Nieraz zdarzało się, że pół zajęć traciłam,
bo komputer się nie chciał włączyć, potem nie działał rzutnik, a nauczyciel
koniecznie musiał coś wyświetlić. Technika jest fajna, nie przeczę. Ale może
lepiej pozostać przy nauczaniu tradycyjnym, a za to czegokolwiek uczniów
nauczyć? Zwłaszcza, że nauka mówi jasno: samo oglądanie i słuchanie nic nie da.
Trzeba jeszcze notować. Wyświetlanie kolorowych obrazków nie jest więc tak
skuteczne, jak by tego chcieli nauczyciele. To uczniowie powinni je rysować –
jako uzupełnienie swoich notatek.
Po
piąte: zadowolenie uczniów. Cóż… to raczej kontrowersyjna sprawa. Nauczycielowi
może się wydawać, że uczniowie są zainteresowani tematem. Tylko że potem
przyjdzie sprawdzian i okaże się, że połowa go nie zaliczyła. Bo żeby dotrzeć
do młodego umysłu, trzeba go jakoś zaangażować. Chociażby zadać pytanie. Albo
pokazać śmieszny filmik, który zacznie im się kojarzyć z danym zagadnieniem. Albo
kazać narysować na tablicy mapę myśli dla powtórzenia materiału. Sposobów jest
wiele. Nauczyciele wolą wyświetlać prezentacje w Power Poincie. Albo, znacznie
częściej… elektroniczną wersję podręcznika. Jakby uczniowie nie mieli książek
przed nosem, na ławce.
Sprawa
ostatnia, kronika szkoły. Chodziłam do podstawówki, gimnazjum i liceum, wszystkie
szkoły skończyłam ze świetnymi wynikami. Jakkolwiek związana czuję się tylko w
liceum. Dlaczego? Popatrzmy na problem chronologicznie.
Podstawówka.
Nauczyciele wszystkich przedmiotów ciągali mnie i kilku innych uczniów na
wszystkie możliwe konkursy, bo przecież „skoro jest dobra z matematyki, to
będzie też dobra z przyrody i polskiego”. Coś tam rzeczywiście wygrałam, przez
jakiś czas moje zdjęcie wisiało nawet w jakiejś gablocie zasłużonych, czy coś
takiego. Wygrywałam konkursy z polskiego i przyrody, jednak wszyscy ciągle
twierdzili, że przoduję w matematyce. Podstawówkę wspominam więc jako pasmo
konkursów matematycznych, na których większości zadań nie potrafiłam rozwiązać.
Pamiętam też jeszcze jedno: rysowanie liści na przyrodzie. Oczywiście nie wyszliśmy
w tym celu na dwór, żeby zobaczyć, jak to rzeczywiście wygląda, ale za to
rysowaliśmy. A nie mówiłam, że rysowanie jest ważne?
Gimnazjum.
Byłam w klasie matematyczno-informatycznej, do której trafiło sporo osób z regionu,
poziom był raczej słaby. Na matematyce rozwiązywałam zadania szybciej niż inni,
bo były proste. Wniosek? Jesteś dobra z matematyki – idź na konkurs. I znowu to
samo, niechodzenie na lekcje, żeby siedzieć na konkursie i patrzeć na zadania, których
i tak nie umiem rozwiązać. Pamiętam też, że na biologii nauczycielka stawała na
środku z podręcznikiem w ręku i czytała zdanie po zdaniu, akapit po akapicie, a
my mieliśmy zapisywać każde jej słowo. Gdy teraz czytam podstawę programową z
biologii, żeby napisać tutaj post, nie kojarzę absolutnie nic. Za to z etyki
pamiętam więcej. Do zeszytu przy każdym temacie wklejałam pasującą do
poruszanych kwestii piosenkę – i teraz, gdy ich słucham, przypominam sobie, o
czym rozmawialiśmy na lekcjach.
Liceum.
Klasa matematyczno-fizyczna, poziom lepszy, niż w gimnazjum, bo nie ma
rejonizacji. Byłam raczej średnia i miałam już wyrobione własne zdanie na temat
tego, co chcę, a czego nie chcę robić. Nawet, jeśli nauczyciele usilnie
przekonywali mnie do udziału w konkursie, nie zapisywałam się. Za to pilnie
notowałam na lekcjach, powoli odkrywałam, jak powinny wyglądać dobre notatki,
uczyłam się z nich, rozwiązywałam zadania, stawiałam pytania, szukałam na nie
odpowiedzi – w książkach, nie w Internecie. To raz. A dwa – kadra szkoły
podchodziła do ucznia jak do człowieka. Nie chcesz brać udziału w konkursie –
nie bierz. Na korytarzach stoją kanapy i fotele, by można było odpocząć w
czasie przerw, w takich „kącikach” są półki z książkami, stoliki do nauki i kontakty,
żeby podładować telefon. W jednym „kąciku” jest nawet dywan i kwiaty! Kiedy
trzeba było pomalować szkołę, uczniowie zostali zaproszeni do pomocy – przyjdziesz
malować w czasie ferii, dostaniesz piątkę z wuefu. Potem każdy chwalił się,
który kawałek ściany własnoręcznie pomalował.
Z
tych trzech szkół kronika tylko jednej jest prawdziwa. Tylko jedna kronika pokazuje,
że uczniowie czują się dobrze w szkole, że są traktowani jak ludzie, że mogą
mieć własne zdanie, że mogą decydować o sobie i o swoim najbliższym otoczeniu, że
mają prawa. I nie ma znaczenia, jak wyglądają zdjęcia w tej kronice – liczy się
to, że pokazują prawdę.
W NASTĘPNYM WPISIE: Jak łatwo jest przylepić łatkę, czyli o ocenianiu w polskiej szkole